środa, 21 listopada 2012

Zezia i Giler - Agnieszka Chylińska debiutuje w roli pisarki!!

Agnieszka Chylińska
Zezia i Giler
Pascal, 2012


Agnieszka Chylińska znowu zadebiutowała. Tym razem jako autorka książki dla dzieci, i trzeba przyznać, że wyszło jej to całkiem nieźle. Przeczytałem jednym tchem. Oczywiście nie jestem dzieckiem, dla którego jest to przeznaczone, ani rodzicem, który czyta by wiedzieć, czy polecić swemu dziecku, ale myślę że mogę polecać. Dzieciom koleżanek, albo im samym – w sumie co za różnica. Ja sam kupiłem i przeczytałem z ciekawości co też ta Chylińska zdołała napisać.
Narratorem jest Zezia, ale w zasadzie to książka nie tylko dla dziewczynek. Zezia i Giler to rodzeństwo, mieszkają wraz z rodzicami w trzypiętrowej kamienicy. Poznajemy ich sąsiadów, dowiadujemy się, czym zajmuje się mama Zezi, a czym tata, dlaczego ich kot ma takie dziwne imię, i jak Zezia nazywa dziadka i dwie babcie. No i skąd się wzięły imiona Zezia i Giler! Jak w każdej rodzinie, w rodzinie Zezi zdarzają się ciche dni między rodzicami, ale nie trwają zbyt długo, bo rodzice się kochają. Zezia jest już całkiem duża, wykonuje więc niektóre domowe obowiązki, np. musi polerować sztućce, obierać ziemniaki albo czyścić kaloryfery. Zresztą chyba nie musi a chce, bo jest grzeczną dziewczynką i lubi pomagać. W każdym bądź razie, by te domowe zajęcia nie były nudne, wymyśla ciekawe historie i zabawy towarzyszące poszczególnym czynnościom, przemieniając łyżki w księżniczki, noże w rycerzy, a obrane ziemniaki w łysych mężczyzn – poborowych do wojska. Jest jeszcze kilka innych ciekawych opowieści – ze szkoły, z drogi do szkoły, wyjazdów do dziadków czy wizyt u najlepszej przyjaciółki Julki, w której kamienicy mieszka osoba z telewizji.
Zastanawiam się tylko, kto jest autorem rysunków, które znalazły się w książce, bo na stronie tytułowej ani redakcyjnej nie znalazłem na ten temat żadnych informacji. Jeśli sama autorka, to jest kolejna godna uwagi zdolność Agnieszki Chylińskiej. Przy okazji – książka bardzo ładnie wydana, szyta i z twardą oprawą. Sądząc po pytajniku na ostatniej stronie, po słowie koniec, a także po doniesieniach w mediach, wkrótce doczekamy się kontynuacji opowieści o Zezi i Gilerze.
Polecam!!

poniedziałek, 19 listopada 2012

"Do rycerzy, do szlachty, doo mieszczan" - najnowszy i jeszcze lepszy obraz zespołu Hey

Hey
Do rycerzy, do szlachty, doo mieszczan
Supersam Music, 2012


Nie da się ukryć, że Hey to jeden z najlepszych i najważniejszych (jeśli nie najlepszy i nie najważniejszy) zespół na polskiej sceny muzycznej. Dla mnie na pewno zespół Hey spełnia wymogi obu wymienionych przed chwilą „naj”. Kolejna, najnowsza, dziesiąta studyjna płyta (nie licząc Heledore, zresztą niesprawiedliwie, bo miał dziewięć kawałków, a dzisiejsze płyty mają niewiele więcej), a niestudyjna trzynasta, czternasta, a nawet piętnasta (zależy jak liczyć) – ale to chyba nie jest najważniejsze. I tak za każdym razem Hey albo zaskakuje, oczywiście jak najbardziej pozytywnie, albo potwierdza swoją klasę i styl, a najczęściej obie te rzeczy i jeszcze więcej zawierają się w kolejnych wydawnictwach.
Oczywiście jest minus – tylko 11 kawałków, ale to w sumie jednocześnie plus w porównaniu z poprzednią płytą, na której utworów było tylko 10. Zaproszony gość – Gaba Kulka, też dobrze zrobił temu wydawnictwu, idealnie wkomponował się w konwencję i wygląd oraz brzmienie całości (nie licząc piosenki Moja i twoja nadzieja, chyba nie było dotąd gości na studyjnych płytach Hey’a, a tu Gaba Kulka napisała też tekst).
Całość bardzo dobrze brzmi – elektronicznie, akustycznie i elektrycznie też. Niektórzy zarzucają, że kolejne płyty zespołu coraz bardziej przypominają solowe dokonania Nosowskiej, ja jednak jestem daleki od tych zarzutów. Inaczej brzmi dla mnie ostatnia płyta Nosowskiej, inne dźwięki płyną z odtwarzacza, gdy włączę Do rycerzy, do szlachty, doo mieszczan – na pewno nie pomylę przynależności poszczególnych utworów z tych płyt.
Kompozytorem utworów z płyty jest głównie Paweł Krawczyk, wspomagany przez Marcina Zabrockiego (nowy nabytek Hey’a, Jacka Chrzanowskiego i Kaśkę Nosowską), czyli tak jak zazwyczaj. Swoją drogą, kiedyś zastanawiałem się, czemu inni muzycy z zespołu nie komponują, a jeśli komponują, to dlaczego ich utwory nie znajdują się na płytach? (Moje zastanawianie się wynika częściowo z niewiedzy, czy można być muzykiem i jednocześnie nie komponować? Czyli tylko odtwarzać rzeczy skomponowane przez innych? Pewnie tak, tak samo jak z pisaniem tekstów...). Teksty Nosowskiej jak zwykle na piątkę z plusem i z szansą na kolejnego Fryderyka (choć to mało wymierna nagroda) – jakby spokojniejsze, obserwujące życie i upływający czas niż z nimi walczące, pozytywne i spokojne zarazem, śmiało i bez skrępowania opisujące świat.
Całość tak dobrze współgra z moimi potrzebami estetyczno-muzycznymi, że trudno wybrać lepsze i gorsze kawałki. Nie wiem czy do najlepszych nie zalicza się Woda (ostatecznie będzie można ocenić dopiero po kilku miesiącach), na pewno też tytułowy Do rycerzy, do szlachty, doo mieszczan, bez wątpienia bardzo dobrą kompozycją jest ta z gościnnym udziałem Gaby Kulki. Na dzień dzisiejszy nie jestem  natomiast w stanie wybrać niczego, co byłoby gorsze od reszty, stąd wniosek że dla mnie nie ma na płycie kiepskich utworów.
Całość wieńczy jak zawsze w przypadku wydawnictw Hey’a oryginalne wydanie płyty – tym razem tekturowe pudełko, zawierające w środku, oprócz krążka i książeczki, ołówek do podpisania swojego egzemplarza płyty. Bardzo pomysłowe i praktyczne. Zdjęcie na okładce – zespół ucharakteryzowany na drużynę zawodników sportowych na szkolnej sali gimnastycznej, ma być może symbolizować pokorę zespołu i dać do zrozumienia, że oni ciągle się uczą, ale, jak gdzieś przeczytałem, Hey swoją lekcję już dawno odrobił i z powodzeniem może uczyć innych.
Świetne wydawnictwo z okazji 20. rocznicy powstania zespołu. Polecam każdemu!



wtorek, 13 listopada 2012

Andaluzja? Olé!, Tutaj ponoć zawsze świeci słońce

Victoria Twead
U mnie zawsze świeci słońce
Andaluzja, Olé!
Pascal, 2012





Banalne książki. Tak bardzo banalne, że jestem na skraju myśli, by sam napisać podobne. Autorka opisuje historię swoją i męża, a jest to historia pary, która postanawia opuścić swoje dotychczasowe życie w Anglii i zamieszkać gdzieś w Andaluzji. Pada na miasteczko, a właściwie wieś El Hoyo. Zadanie mają o tyle ułatwione, że Joe, mąż autorki, właśnie przechodzi na wojskową emeryturę, a sama Vicky jest tylko nauczycielką na zastępstwa w szkole. To właśnie ona namawia męża na zmianę w życiu, przeprowadzkę itd. On, początkowo niechętnie, zgadza się na tzw. plan pięcioletni, czyli po pięciu latach zdecydują, czy chcą tam zostać, czy wracają do Anglii. Kupują dom, który jest kompletną ruiną i remontują go. Do domu przynależy sad, w którym postanawiają zbudować dwa nowe domy i sprzedać z zyskiem. Jak postanawiają, tak robią. Choć w książce autorka prawie nie wspomina o budowie, czasem tylko coś się pojawi – ma się wrażenie, że domy zbudowano w dwa tygodnie, od razu się sprzedały i po kłopocie przez co całość wydaje się mało wiarygodna, a jest to przecież prawdziwa historia. Może się czepiam, ale takie mam odczucia. Denerwują mnie też kury. Za dużo miejsca zostało im poświęcone w obu książkach. Być może dla bohaterów rzeczywiście było to nowe przeżycie i doświadczenie – do tej pory żyli w mieście, aż tu nagle postanawiają kupić i hodować kury. Ale poświęcać im aż tyle miejsca? Nadawać imiona i spędzać pół dnia obserwując jak się pasą lub pozwalać, by wskakiwały na kanapę? Przecież kurze odchody śmierdzą, a same kury są głupie – jedyna ich zaleta, że znoszą jajka. Wiem o czym piszę – pochodzę ze wsi.
Ciekawe mogą się wydawać natomiast spostrzeżenia na temat życia i obyczajów mieszkańców andaluzyjskich miasteczek. Weekendowi sąsiedzi bohaterów (tak jak większość mieszkańców, zjawiają się w El Hoyo w piątek po południu, a w niedzielę wieczorem wracają do miasta) są zabawni, typowo hiszpańscy – spontaniczni, serdeczni i gdy się pojawiają jest ich pełno. Groteskowa jest postać Judith – Brytyjki, która od 25 lat mieszka w sąsiednim miasteczku, oraz jej mamy, leciwej kobiety, której podobają się młodzi mężczyźni, która pali trawę i wmawia córce, że sprowadza z Holandii sadzonki specjalne sadzonki pomidorów (które okazują się być krzaczkami marihuany).
Ciekawostką w obu książkach są przepisy kuchni hiszpańskiej, ale nie wiem czy wiarygodne – żadnego jeszcze nie wypróbowałem.
Generalnie książki dobre na odmóżdżenie, czyta się szybko – po jednej na wieczór.


poniedziałek, 12 listopada 2012

Spijając filiżankami lizbońskie słońce

Magdalena Starzycka
Spijając filiżankami słońce
MG, 2010



Bardzo bardzo przyjemna opowieść nie tylko dla fanów Portugalii i Lizbony. Zderzenie dwóch światów: socjalistycznej peerelowskiej Polski i odległej, leżącej na samym krańcu Europy Zachodniej Portugalii. Autorka w bardzo ciekawy sposób łączy te dwie kultury i dwie całkiem różne w tamtym okresie rzeczywistości.
Bohater powieści to łodzianin znający język portugalski, jeden z nielicznych wówczas ludzi w Polsce posługujący się tym językiem. Nie dziwne więc, że co rusz jest tłumaczem czy przewodnikiem zapraszanym co chwilę na jakieś wydarzenia związane z podejmowaniem gości posługujących się językiem portugalskim czy hiszpańskim (bo ten też jest znany bohaterowi). Z kolei środowisko portugalskie zostało ukazane, gdy bohater został wykładowcą języka polskiego na uniwersytecie w Lizbonie i zamieszkał tam na kilka lat. Razem z nim poznajemy portugalskie zwyczaje lat 80. XX wieku, tamtejszych ludzi, ich historie i opowieści. Bohater spaceruje po stolicy Portugalii prezentując znane (przynajmniej mi) miejsca w innej perspektywie historyczno-obyczajowej. Trochę mu zazdroszczę – to na pewno wspaniała przygoda – wyjechać do Lizbony wykonywać pracę, którą się umie robić – osobiście to moje marzenie! Tylko że ja, w przeciwieństwie do bohatera, na pewno nie wróciłbym już po takim wyjeździe do Polski w innym celu, jak tylko w odwiedziny. Gorąco polecam!!


piątek, 9 listopada 2012

Sezon maczet w Rwandzie

Jean Hatzfeld
Nagość życia, 2011
Sezon Maczet, 2012
Czarne



Czytałem te książki trochę z zapartym tchem, trochę ze zdziwieniem, a trochę z konsternacją. W 1994 roku miałem jakieś 13 lat, czyli nie tak mało – pamiętam całkiem dobrze wiele wydarzeń z tamtego okresu itp. Tym bardziej w głowie mi się nie mieści, że w cywilizowanych czasach, w dobie światłości, rozumu, nowoczesności gdzieś w Afryce, która nie jest dziś tak odległym lądem jak w wiekach dawniejszych, działy się i dzieją takie rzeczy jak ludobójstwo. Maczetami. Sąsiad sąsiada. Mąż żonę. Kolega kolegę. Kochanek kochankę. Bo byli Tutsi. Inna rasa  – to wystarczył, by dopuścić się nieludzkich czynów, robić to z pełnym przekonaniem słuszności i oczekiwać wynagrodzenia i uznania. Można mówić, że to prości, nawet dzicy ludzie, którzy mają zupełnie inne wartościowanie niż my. Ale oni nie byli sami, nie żyli sobie oderwani od świata i rzeczywistości, mieli władze, które zachęcały do takich czynów. Zastanawiające jest też to, że świat nie zareagował. Trzeba było wielu długich, zwłaszcza dla mordowanych, tygodni, by ktoś zareagował na te przerażające rzeczy dziejące się w Rwandzie. Przerażające jest też to, że do tej pory tak niewiele wiedziałem o tym...
W pierwszej kolejności czytałem Nagość życia, w której autor umieszcza opowieści trzynastu ocalałych z rzezi Tutsi. Według informacji zawartych w książce, ocalało ich tylko jeden na sześciu. Opowiadają o tym, jak ukrywali się na bagnach, jakie straszne rzeczy musieli oglądać – śmierć swoich rodziców, dzieci, rodzeństwa, innych bliskich, i to nie zwykła śmierć, a często w męczarniach wielogodzinnego konania. Jest to strasznie przygnębiająca książka, ale jednocześnie pouczająca. Te reportaże uświadamiają, że tak naprawdę nigdy nie można być niczego pewnym. Tutsi żyli obok Hutu jak sąsiad z sąsiadem, dzielili wspólny płot czy miedzę, chodzili do tych samych kościołów, razem spędzali wolny czas i pewnego dnia jedni stali się wrogami drugich. Śmiertelnymi wrogami.
Drugi zbiór reportaży, Sezon maczet, to z kolei zbiór wypowiedzi osób, które mordowały. Przerażające jest to, że ci ludzie, mimo odbywania kar i upływu czasu, nie widzą nic zległo w tym, co robili. Złe jest dla nich tylko to, że nie mogli dokończyć roboty (czyli ściąć wszystkich Tutsi)!! Trochę się zastanawiałem, czy powinienem czytać tę książkę, na tyle przerażające są dla mnie te opowieści, ostatecznie jednak przeczytałem do końca i jestem zszokowany. Postawą tych ludzi, którzy mordowali, swoją niewiedzą, a także postawą tych, którzy przeżyli. Oni naprawdę są w stanie wybaczyć swoim oprawcom. Ja nie byłbym.


wtorek, 30 października 2012

Lubiewo. Bez cenzury?

Lubiewo bez cenzury
Michał Witkowski
Świat Książki, 2012



Tym razem postanowiłem przeczytać Lubiewo do końca. Być może dopisek Bez cenzury miał tu jakieś znaczenie, bo rzeczy bez cenzury bardziej intrygują, ciekawią i zachęcają do przeczytania (przynajmniej mnie). Bo gdy pierwszym razem zabierałem się do lektury tej książki, a było to jeszcze pierwsze wydanie, jak się teraz okazało, w pewien sposób ocenzurowane, dałem radę przeczytać jakieś 70–80 stron i zarzuciłem lekturę. Pewnie nie jest bez znaczenia fakt, że tym razem książka jest pięknie wydana, duże litery, co ma znaczenie dla mojej trochę wymagającej ślepoty. No i czyta się świetnie. Słucha ponoć jeszcze lepiej, ale nie próbowałem – jestem zwolennikiem papierowych wersji książek.
Dobrze się czyta. Ciotowski świat wrocławskiego PRL-u był ciekawy – to na pewno, zwłaszcza dla mojego pokolenia, a juz na pewno dla pokolenia następnego. Bo przecież dzisiaj wszystko wygląda inaczej, a podstawową rolę w nawiązywaniu znajomości i pozyskiwaniu kontaktów seksualnych spełnia internet. Bez niego byłoby nam ciężko.
Choć tak naprawdę stwierdzenie, że Lubiewo jest o tym w jaki sposób cioty poszukiwały seksu nie mając internetu jest zbyt wielkim uogólnieniem a nawet przekłamaniem. To raczej poboczny obraz historii opisanych w książce Witkowskiego. Obraz ludzi, którzy nie powinni istnieć w społeczeństwie, w jakim przyszło im żyć, w czasach takich a nie innych, a jednak byli, żyli i musieli sobie radzić. Ze swoją innością, pragnieniami i ze swoim ciotowskim (bo nie było wtedy słowa gejowski) balastem. I coś w tym jest, że historie wydają się prawdziwe, prawie z podwórka, choć nie mojego przecież, to jednak całkiem bliskiego. I nawet włącza się mała dawka tęsknoty za czymś, co nie było nigdy moim udziałem i już nie będzie, bo takie czasy nie wrócą nigdy. Stety albo niestety. Oczywiście że w ogólnym rozrachunku stety. Razy milion stety. I mimo iż nie znoszę mówienia o sobie przez gejów w rodzaju żeńskim, tutaj jakoś mi to nie przeszkadza – czy to Michaśka czy Zdziśka – wszystkie bohaterki/bohaterowie wydają się być kumplami zza rogu. Przy okazji można poznać trochę historii, mentalności ludzi i czasów tamtej epoki, a przede wszystkim dobrze spędzić czas oddając się lekturze Lubiewa bez cenzury.

Take this waltz - zachwyca? Mnie tak!!

Take This Waltz
reż. Sarah Polley
Hiszpania, Japonia, Kanada 2012



Bardzo dobry moim zdaniem film Sarah Polley ogląda się scena po scenie, kadr po kadrze, wszystko się toczy niby bardzo powoli, ale nie nudzi. I chociaż ciągle są momenty, że chciałoby się by Margot przynajmniej pocałowała Daniela, ta jest strasznie wierna swemu mężowi. Mimo iż znudzona małżeństwem z nim, to jednak wierna. Ale do czasu, nie da się zawsze być wierną w nudnym związku, niespełnionych oczekiwaniach, z przystojnym i fantastycznym materiałem na kochanka lub nawet coś więcej w zasięgu ręki. A takim materiałem jest Daniel, grany przez Luka Kirby’ego przystojniak zarabiający na życie tym, że jest rikszarzem. Już sam ten fakt daje mu parę punktów, a jeszcze ładnie się uśmiecha, jest czuły, i też zakochuje się w głównej bohaterce. No właśnie – Margot, grana przez jak chyba zawsze fantastyczną Michelle Williams, jest może trochę dziwna, może infantylna i niewiedząca czego chce. Ale któż z nas nie jest? Chyba każdy, przynajmniej do czasu gdy już znajdzie siebie w drugiej osobie, w rzeczy, działaniu itd. Najczęściej jednak jesteśmy niespełnieni, czegoś nam ciągle brakuje, ale z obawy przed potępieniem ze strony otoczenia, obawy przed byciem innym tkwimy w swoim nieszczęśliwym życiu, często na siłę, krzywdząc przy okazji innych. Tymczasem Margot się odważyła spróbować czy to będzie to i zasługuje raczej na brawa, że w końcu to zrobiła. Nie nazwałbym tego infantylnością. A że pod koniec filmu znowu sama siedzi na karuzeli? Widocznie to jednak nie było to.

sobota, 16 czerwca 2012

Na Kołymie jakby nie-kołymsko

Jacek Hugo-Bader
Dzienniki kołymskie
Czarne 2011


Dzienniki kołymskie czyta się lekko, łatwo i przyjemnie. Nawet się zastanawiam, czy nie za bardzo. Nie za bardzo, bo przecież Kołyma kojarzy nam się z niewolniczą więzienna pracą, śmiercią milionów niewinnych ludzi, wieczną zmarzliną i nieprzejezdnymi szlakami. Tymczasem Jacek Hugo-Bader pisze w taki sposób, że czyta się z zapartym tchem, ale nie z przerażenia czy empatii wobec bohaterów i sytuacji, tylko z czystej ciekawości, tak samo jak w książkach kryminalnych czy w romansach. Czytadłach. Trochę mi to przeszkadza, choć sam nie potrafię tego do końca określić. Książka bardzo mi się podoba, historie są ciekawe, często zapierające dech w piersiach. Sposób, w jaki autor prowadzi narrację sprawia, że czyta się na raz. A jednak mam dziwny posmak... Trochę zmieniony obraz Kołymy wobec tego, jaki do tej pory tkwił w mojej głowie po przyswajaniu treści lektur szkolnych i seansach filmowych o podobnej tematyce, złagodzony obrazami, które powstały we mnie w trakcie czytania reportaży Hugo-Badera. No i zazdrość, że on to zrobił, a ja na pewno nie dałbym rady. Nawet nie odważyłbym się spróbować. Nie potrafiłbym rozmawiać z tymi ludźmi, złapać stopa, spać w brudnym hotelu bez łazienki...
Może ta książka jest właśnie dla takich osób jak ja, które nigdy nie odbędą takiej wyprawy i mogą o takich rzeczach co najwyżej czytać, mimo że marzą i zawsze będą marzyć o robieniu takich rzeczy...
Książkę jak najbardziej polecam!!

środa, 6 czerwca 2012

Niezwykle idealny moment niedźwiedzia

 Olga Tokarczuk
Moment Niedźwiedzia
Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2012



Olga Tokarczuk jest bezwarunkowo moją ulubioną pisarką, uznana przeze mnie już dawno za najlepszą, najlepiej się czytającą i taką, z której literaturą identyfikuję się niemal w całości. A ostatnio wydany tom tylko to potwierdza. Mimo iż nie są to nowe teksty – w większości nie znałem ich wcześniej. Może to nie świadczy o mnie zbyt dobrze: ulubiona pisarka, i nie śledzę jej twórczości w czasopismach. No ale tak się złożyło, że nie.
Moment niedźwiedzia to książka, w której autorka stawia pytania. A pyta o wszystko, bez zbędnych ceregieli i uważania, co sobie ktoś pomyśli. I próbuje odpowiadać. I to nie byle jak. Olga Tokarczuk w swojej literaturze, a tym samym w postrzeganiu świata, nie zadowala się bylejakością. Drąży, wwierca się, analizuje znajdując odpowiedzi, albo chociaż podpowiedzi. Tam gdzie inni już dawno stwierdziliby że nic się nie da zrobić, że tak chyba musi być, Olga Tokarczuk znajduje właściwsze wyjście z sytuacji. Często zaskakujące, nowe odkrywcze czy wręcz rewolucyjne. Ale tak mi się podoba – jej rozwiązania mi pasują, szkoda że raczej nie da się ich wcielić w życie. Bo czy jest możliwe dostanie się do krainy nazwanej przez pisarkę Heterotopią? Krainę, gdzie ludzie nie są uwikłani w płeć czy naród, ich życia nie warunkuje żaden z bogów, a ludzie są szczęśliwi mimo braku jakichkolwiek granic, obowiązków czy podziałów. Dobrze byłoby tam żyć...
Bardzo zabawny jest natomiast Mały stronniczy przewodnik po Polsce dla Niemców z racji wstąpienia do Unii Europejskiej, w którym Olga Tokarczuk umieszcza subiektywne, krótkie definicje pojęć odnoszących się do narodowej tożsamości Polaków. Powstał bardzo wiarygodnie brzmiący portret tychże...
Bardzo podoba mi się wnikliwa analiza wychodzącej mi uszami tragedii smoleńskiej. Każdy powinien przeczytać opis postawy tej „pisarki zakamuflowanej opcji niemieckiej”, jak nazwał Olgę Tokarczuk „pan prezes” pewnej wiadomo jakiej partii, gdy ta nie chciała wylewać łez i modlić się do jedynego właściwego boga w intencji brata tegoż (w wielkim skrócie). No więc, tak samo jak pisarka, twierdzę że każdy obchodzi żałobę na swój sposób, a przynajmniej powinien mieć taką możliwość.
Olga Tokarczuk pisze w sposób błyskotliwy, jasno i klarownie, bez zbędnych upiększaczy przelewa myśli i swoją wiedzę na papier. Niewątpliwie nieźle się przygotowuje zanim to zrobi, dzięki czemu jej prozę, czy to są eseje, czy mowy, powieści czy opowiadania, czyta się z poczuciem pochłaniania niezwykle dobrej, najwyższych lotów literatury.

poniedziałek, 5 marca 2012

Ciężki "Cmentarz w Pradze", czyli mój pierwszy Umberto Eco

Umberto Eco
Cmentarz w Pradze
Noir Sur Blanc, 2011


To moja pierwsza, nie licząc O bibliotece, książka Umberto Eco. Ciężko było, i gdyby nie to, że dostałem ją w prezencie, nie zabrałbym się za nią tak szybko. A może i nigdy.
Nawet nie wiem, co o tej książce mogę napisać. Najpierw szokowały mnie obrazy Żydów, Niemców, Francuzów i Włochów, jakimi sypał autor opisując te nacje. Potem trochę pogubiłem się kto jest kim, a na koniec już nawet dobrze mi sie czytało i nawet chwilowo żałowałem, że książka się już kończy.
By jednak nie zepsuć niczego moimi wątpliwej jakości przemyśleniami, wstawiam tylko zamiast swoich wypocin cytat z zapowiedzi książki w Merlin.pl:
Cmentarz w Pradze to powieść kryminalno-szpiegowska, której akcja rozgrywa się w XIX wieku. Jej bohaterem jest Simone Simonini, cyniczny fałszerz świadczący usługi wywiadom wielu krajów. Obsesyjny antysemita. Nienawidzi również jezuitów, masonów i.. kobiet. Eco opisuje jego historię odwołując się do najlepszych wzorów XIX-wiecznej powieści przygodowej - mamy więc wartką akcję (fałszerstwa, spiski i zamachy), ciekawą intrygę o zaskakującym rozwiązaniu, a wszystko opowiedziane barwnym, potoczystym językiem. 

Hawana lat 80. minionego wieku piórem Leonarda Padury

Leonardo Padura
Gorączka w Hawanie
Znak, 2009


Leonardo Padura uchodzi u nas chyba za najsłynniejszego pisarza kubańskiego (i być może taki jest) i ja się nie dziwię. Po przeczytaniu kolejnej jego książki jestem zachwycony. Gorączka w Hawanie to pierwsza część cyklu cztery pory roku, którą ja czytałem wprawdzie od tyłu, ale nie miało to większego znaczenia. Zresztą w Polsce nie ukazał się jeszcze ostatni tom tego wyśmienitego kryminału kubańskiego. Kryminał dotąd nie był w ogóle moim gatunkiem do czytania. W tym przypadku jednak było inaczej, czytało się rewelacyjnie, rozmyślania bohatera zmuszały i mnie do przemyśleń.
A mamy tak jak w opisanych poniżej dwóch książkach porucznika Condego, który ma do rozwikłania kolejna zagadkę kryminalną. W tym celu "stary", czyli jego szef, zrywa go z łóżka w sobotni poranek, o tyle niefortunny, że noc wcześniej Mario Conde nieźle popił ze swoim przyjacielem Chudym, który jak już wiem, chudy już nie jest, ale kiedyś owszem, był.
Ta nowa afera kryminalna zapoczątkuje też wątek miłosny tej książki, gdyż zaginionym ważnym obywatelem Kuby okazuje się być kolega ze szkoły Mario, a do tego mąż dziewczyny w której w liceum kochali się wszyscy, także Conde. To przywołuje wspomnienia z młodości, refleksje, bohater zastanawia się nad swoim życie,m, nad tym czego udało mu się dokonać, a czego nie (z przykrością stwierdza, że tych pierwszych rzeczy właściwie nie ma: nie został pisarzem, nie wiadomo co robi w policji, rozpadły się dwa jego małżeństwa, a nie ma jeszcze 34 lat). W międzyczasie pojawia się sporo kubańskiej kuchni, że przysłowiowa ślinka cieknie. No, nie tylko kubańskie, na koniec jest też polska zupa pieczarkowa.
Książka w sumie podobna do Transu w Hawanie i Wichury w Hawanie, polecam zwłaszcza tym, którym spodobały się te dwie, a także wszystkim miłośnikom Kuby, tamtejszych klimatów i realiów lat 80. XX wieku, opowiedzianych trochę nostalgicznym, trochę "klimatycznym" w tamtym duchu językiem.

Co się stanie, gdy zapadnie noc?

Michael Cunningham
Nim zapadnie noc
Rebis, 2011


Bardzo lubię tego pisarza, przeczytałem wszystkie jego książki dostępne u nas na rynku, poza Godzinami, bo bezmyślnie najpierw obejrzałem film (a wówczas na książkę już trudno mi znaleźć czas, choć pewnie niesłusznie). Nim zapadnie noc bardzo mnie zaintrygowało. Bardzo zgrabnie, niemal zmysłowo (w moim odczuciu) napisane dzieło.
Mamy Petera, właściciela nowojorskiej galerii sztuki współczesnej , nie najbardziej topowej w mieście, ale całkiem nieźle prosperującej i "liczącej się" w branży. Peter ma żonę, z którą chyba żyje mu się całkiem dobrze, choć książka zaczyna się od sceny niemal kłótni obojga. A sprawcą jest szwagier bohatera, który będzie też sprawcą dalszego głównego wątku książki. Wątku homoseksualnego, który jednak się pojawia, choć na początku nie zanosi się na to.
Książka Cunninghama to całkiem spora dawka przemyśleń. Nad codziennością, która nas rozmywa. Nad życiem, które niby jest fajne i ciekawe, ale jednak czegoś w nim brakuje. Nad miłością, która może okazać się wcale nie tak oczywista, jakby się mogło wydawać. Nad własną seksualnością, która nieoczekiwanie staje się zagadką bohatera - także.
Poza miłosnymi rozterkami, bohater zmaga się też z niechęcią do niego jego córki. Z opisywanych rozmów z żona Rebeką tak naprawdę nie wiemy co zrobił Peter, że jego dziecko ma do niego tak wielki żal i uraz. A może pop prosu nie zrobił nic, i to jest największy problem? Wydaje się jednak, że nie jest typem człowieka, który nie robi nic.
Mnie jednak najbardziej zaintrygował wątek "miłosny" Petera z Myłkiem, dużo młodszym bratem Rebeki uzależnionym od narkotyków. Myłek sprytnie wykorzystuje swoją chłopięco-męską urodę i wdzięk i nieujawnione dotąd słabości Petera i ostatecznie szantażuje szwagra, co pozwala mu uwolnić się spod nadopiekuńczych skrzydeł siostry i całej ich wspólnej rodziny. Niestety seksu męsko-męskiego nie było...

Gej w wielkim mieście nie zachwyca

Mikołaj Milcke
Gej w wielkim mieście
Dobra Literatura, 2011


W sumie trochę żałuję czasu poświęconego na tę książkę, choć z drugiej strony czytało się ją tak szybko, że aż tak dużo go nie straciłem. Dla mnie to takie czytadło romansowo-jakieśtam, które i ja mógłbym napisać, gdybym pisał (a nie piszę, by nie pisać takich banalnych rzeczy).
Trochę mnie dziwią rekomendacje na okładce Ewy Kasprzyk czy Iwony Guzowskiej. ani ta książka nie bulwersuje, ani nie odkrywa żadnych nowych meandrów (np. wspomnianych przez jedną z pań meandrów duszy). 
No bo co. Jest sobie chłopiec, który wyjeżdża na studia do stolicy. Opuszcza, jak on to nazywa (a co jest bardzo drażniące, jakby nie mógł wymyślić jakiejś nazwy miasta) "miasteczko" i poznaje wielki świat. Przy okazji się zakochuje dwa razy, jest przebojowy i kumpluje się z dziewczynami ze swojej grupy. Przy okazji ma problemy w domu rodzinnym. Wszystko opisane niezbyt wyszukanym językiem i niestety trąci amatorszczyzną. I nawet parę cech wspólnych z tym panem (nota bene z mojego rocznika - a więc rozpoczynaliśmy studia w tym samym czasie, tylko w innych miastach; mogę więc porównywać), który jest bohaterem, a jednocześnie autorem książki, nie poprawia odbioru całości. No ale w Internecie same pozytywne opinie, więc może ludziom się podoba ten rodzaj pisania literatury, mnie nie. Nazwa wydawcy też niewiele tu pomaga.

piątek, 2 marca 2012

Francuskie życie w Prowansji według Vicki Archer

Vicki Archer (fotografie Carla Coulson)
Moje francuskie życie
Pascal, 2011


Moje francuskie życie to książka napisana przez Australijkę z Wielkiej Brytanii, która wraz z rodziną kupiła i wyremontowała stary piękny dom w Prowansji, i w którym częściowo zamieszkali. Całości dopełniają bardzo ładne zdjęcia przyjaciółki autorki, paryżanki (?) Carli Coulson.
Książka doskonała na prezent (ja dostałem ją w prezencie), zwłaszcza dla kogoś, kto lubi jeździć do Francji albo chciałby tam mieszkać. Tylko może być trochę szkoda, że nie można tak, jak autorka. A większość z czytających tak nie może. Bo trzeba mieć morze pieniędzy by kupić tak duży i stary dom, z ogromną działką u stóp Małych Alp, wyremontować go z zachowaniem wszystkich tradycyjnych metod, materiałów budowlanych itp., a przy tym bezstresowo żyć sobie w Londynie i stamtąd nadzorować budowę, przylatując tylko od czasu do czasu do Aix-en-Provence, a potem jeszcze urządzić wszystko antykami, nawet jeśli znajdzie się je na targach staroci. Ale pomarzyć zawsze można, a książkę i tak dobrze się czyta, i nic tylko chce się jechać do tej Prowansji.

Michelle Wiliams jako Marylin Monroe - sprawdza się doskonale?

Mój tydzień z Marylin (My Week with Marylin)
Simon Curtis
2012 (Polska)


Michelle Wiliams od kliku filmów staje się coraz bardziej jedną z moich ulubionych aktorek. I chyba nie tylko moich, bo już trzeci raz była nominowana do Oscara (wcześniej za role w Tajemnicy Brokeback Mountain i Blue Valentine). Rola w My Week with Marylin była o tyle trudna, że Marylin Monroe to gwiazda-legenda, o której każdy ma jakieś wyobrażenie, i którą większość z nas kocha za sam fakt, że była nią samą - Marylin (ja tak mam!). Złoty Glob dla najlepszej aktorki zasłużony, brak Oscara - no cóż, nie przegrała z byle kim.
Film zrobiony świeżo i z polotem (a tak sobie napiszę), ogląda się bardzo przyjemnie, pozostaje poczucie niedosytu, a to duży plus (przykładowo przy Żelaznej damie, mimo iż film mi się podobał, nie odczuwam niedosytu czy chęci powtórnego obejrzenia). Nie jest to przecież nawet próba oddania charakteru aktorki czy jej cech osobowości, ani nawet zwyczajów czy sposobu bycia. To w końcu wycinek siedmiu dni z jej życiorysu, na dodatek w Anglii, gdzie dla gwiazdy wszystko było nowe, inne i tajemnicze... Po przeczytaniu kilku książek na temat Marylin spodziewałem się, że w filmie aktorka zostanie przedstawiona jedynie jako kapryśna seksbomba, trochę niezrównoważona blondynka, która żywi się środkami nasennymi i szampanem, a tymczasem ona był zwyczajną kobietą, którą przerażał czasem ogrom stawianych wobec niej oczekiwać, i która pragnęła tylko być zawsze kochana...



"My", czyli w końcu nowa płyta Edyty Górniak

Edyta Górniak
My
Anaconda 2012


Kolejne pięć lat trzeba było czekać na nową płytę Edyty Górniak. Trochę mnie dziwi, że zawsze trwa to tak długo, i że Edytya nie potrafi zrozumieć, że szkodzi tym tylko sobie i swojej karierze (bo jak płyty są rzadko, koncertów prawie nie ma, to artystka jest postrzegana raczej jak celebrytka znana z telewizji, a nie piosenkarka z mega nieziemskim głosem). Kiedyś mówiła, że jedna piosenkę nagrywa tak ze dwa miesiące. Ja się pytam dlaczego, skoro na żywo potrafi zaśpiewać bez najmniejszego fałszu za pierwszym razem (nie licząc prób przed występem, których chyba nie ma aż tak dużo?). No i tak To n ie tak jak myślisz nagrała w dwa dni. Czyli się da. Zresztą, przed kolejnym dzieckiem mają być jeszcze trzy płyty, a że Edyta dobiega czterdziestki (nie wypominając jej, bo nie wygląda), to chyba płyty powinny być szybciutko, jedna po drugiej... No chyba, że Edyta nie chce dziecka rodzić, tylko np. adoptować...
Nieważne. Ja się cieszę płytą My. Mimo wszystko uważam, że warto było czekać. Piszę mimo wszystko, bo jednak klubowe klimaty w stylu VIVy to nie moje klimaty, jednak głos Edyty jest fantastyczny nawet w takim repertuarze. Płyta mi się bardzo podoba, no może nie 10/10, bo tak się zdarza rzadko (choć było w przypadku ostatnich płyt Kaś Nosowskiej i Groniec), ale 7 luba nawet 8/10 jak najbardziej. Tylko mam problem, co mi się najbardziej podoba. Wybór jest pomiędzy Sens-is, Find Me i Lets Save the World.
Choć w zasadzie Dzisiaj dziękuję, Nie zapomnij czy Tafla też mogą konkurować o miano No.1. Ale co zrobić, skoro Edyta wszystko pięknie śpiewa. Nawet hymn, wbrew temu co piszą niemal wszyscy (swoją drogą strasznie marną pieśń, z której zresztą nie jestem dumny jako Polak, bo z bycia Polakiem też nie jestem dumny). Do wydania płyty bardziej niż Teraz-tu podobało mi się On the Run, teraz bardziej podobają mi się wyżej wymienione utwory. Trochę rozczarował mnie znaczek VIVY jako patrona medialnego tej płyty. Jakoś nie bardzo pasuje mi Edyta do zestawu promowanych tam artystów (przez małe "a", a przecież ona jest jeszcze przez duże "A"). Bardziej od znaczka VIVy rozczarowała mnie oprawa graficzna. Nie sama książeczka, a plastikowe tradycyjne pudełko, takie, których nie cierpię, i w których po kilku użyciach wyłamują się ząbki przytrzymujące płytę w pudełku (mam tak z każdą poprzednią płytą Edyty poza E.K.G.). Nominacji do Fryderyka (w stosownej kategorii) na pewno za to nie będzie. W tej kwestii też trzeba by pooglądać wydawnictwa K. Groniec (ostatnie dwa), Nosowskiej (trzy ostatnie) czy Heya (kilka ostatnich). Lub wspominanego tutaj parę miesięcy temu Czesława Mozila.
No więc płyta mi się podoba, większość utworów brzmi rewelacyjnie, inne dobrze. Trochę nie rozumiem czepiania się tekstów. Mam poprzednią płytę Karoliny Kozak, i jej teksty były ok. (wiadomo oczywiście że to nie Nosowska, ani nawet nie Jacek Cygan czy Edyta Bartosiewicz), mówiło się o nich i o całej płycie dobrze, grano ją w radiowej Trójce (co jest dla mnie wyznacznikiem jakości). Teraz Karolina Kozak napisała teksty Edycie i okazuje się, że jest marną tekściarką. Dla mnie to jeden z dowodów, że obecnie na Edycie jest modnie wieszać psy, nawet pośrednio. Nie mówię, że sobie na to nie zasłużyła - to już inna kwestia. Ale dobrze jest powiedzieć, że na płycie są kiepskie teksty, marne kompozycje i aranżacje, które w Europie już były. Zresztą mały przykład z mojego podwórka: leci u mnie "afrykański" remiks On the Run i przychodzi koleżanka, która od razu pyta co to, bo fajnie gra, a ona tego nie zna. mówię że nowa Edyta Górniak, a ta od razu straciła zainteresowanie, a piosenka przestała jej się podobać...
A mnie się podoba i się zasłuchuję...

niedziela, 12 lutego 2012

Gejowski świat Hawany, czyli kryminał kubański raz jeszcze

Leonardo Padura
Trans w Hawanie
Znak, 2010



Trans w Hawanie to trzecia część cyklu Cztery pory roku. Niektórzy twierdzą, że najlepsza, bo najbardziej mroczna. Jej akcja rozpoczyna się jednego z najbardziej upalnych dni lata, gdy gorąco sprawia, że od samego wstania z łóżka człowiek się poci, a bezchmurne niebo przyprawia o odruchy wymiotne. Takiego dnia Conde, właśnie przywrócony do służby po karnym zawieszeniu, otrzymuje do rozwikłania sprawę morderstwa transwestyty, który okazuje się synem ważnego kubańskiego dyplomaty, a przy tym homoseksualistą (choć nie transwestytą). Mimo upału Conde, wraz z podporucznikiem Manolą (znanym z poprzednich części cyklu), muszą ustalić odpowiedzi na kilka pytań. Kto zabił Alexisa Arayána Rodrígueza? Dlaczego ten w chwili śmierci był przebrany za kobietę?
Podczas śledztwa poznajemy kilka ciekawych osób, mogących mieć coś wspólnego z zamordowanym. Interesującą postacią okazuje się być Alberto Marques, przedstawiciel bohemy kubańskiej, homoseksualista o bogatym życiorysie artystycznym i nie tylko, uznawany za gwiazdę całego środowiska artystycznego. Poznajemy też malarza Salvadora, który przez jakiś czas jest głównym podejrzanym w sprawie morderstwa, a także bliskich Alexisa – jego matkę, gosposię w domu jego rodziców, którą Alexis darzył zdecydowanie większą sympatią niż rodziców oraz wspomnianego już ojca – dyplomatę.
Czy któraś z tych osób ma coś wspólnego ze śmiercią młodego mężczyzny? Kto okaże się niewinny, kto trafi na dowody zbrodni i naprowadzi Conda na trop zabójcy? No i czy przypuszczenia porucznika, że dzień śmierci Alexisa, zwany w Kościele katolickim Dniem Przemienienia Pańskiego, czyli Transmigracji, w połączeniu z przebraniem transwestyty, jest jakimś znakiem naprowadzającym na przyczynę jego śmierci?
Oprócz zagadki kryminalnej oraz widocznego w poprzedniej książce Padury obrazu obyczajowości kubańskiej, autor dotyka tym razem sfery uważanej na Kubie za marginalną. Pisze o problemach, z jakimi borykają się na wyspie homoseksualiści, o ich dylematach i cierpieniu, wprowadza w ten świat uprzedzonego Conda i jego wspólnika Manola, którzy próbują zgłębić jego realia i znaleźć trop rozwiązania interesującego ich problemu.
Także tutaj Conde wdaje się w namiętny, choć krótki romans, suto zakrapiany rumem i seksem.
Nie bez znaczenia jest też tutaj oryginalny tytuł książki Mascaras (Maski). Nawiązuje on, że jest to powieść o przebraniach, maskach, które przywdziewamy na co dzień zarówno w życiu osobistym, jak i tym społecznym, poza domem, a co wynika z przeżywanego przez bohaterów dramatu wyobcowania i samotności spowodowanej odmiennością, niezrozumieniem czy buntem przeciwko obowiązującym zasadom i normom społecznym.
Książki Padury wydają się niepozorne, „powolne”, a jednak wciągają i zachwycają sposobem prowadzenia akcji i przeplatania się wątków kryminalnych ze społecznymi, opisy Hawany z tokiem rozumowania prowadzonych przez bohatera śledztw. Wszystko wydaje się tym ciekawsze i warte przeczytania, że akcja powieści rozgrywa się na Kubie a autorem jest Kubańczyk mieszkający na stałe w Hawanie. Ciągle niewiele jest u nas powieści rodem z tej „wyspy jak wulkan gorącej”, a jeszcze mniej jest u nas kubańskich kryminałów.

piątek, 10 lutego 2012

Hawański kryminał

Leonardo Padura
Wichura w Hawanie
Znak, 2009


Wichura w Hawanie jest jedną z powieści Leonarda Padury wchodzących do cyklu Cztery pory roku. W Polsce do tej pory ukazały się Gorączka w Hawanie, Wichura w Hawanie oraz Trans w Hawanie. Pierwsza z nich czeka na przeczytanie przeze mnie, natomiast jestem po lekturze dwóch pozostałych.
Akcja Wichury w Hawanie rozgrywa się wiosną, akurat trwa chrześcijański Wielki Post, któremu towarzyszy silny wiatr (a właściwie tytułowa wichura). Bohaterem powieści, jak i całego cyklu, jest porucznik Mario Conde, który tym razem będzie musiał rozwiązać historię śmierci młodej i lubianej przez uczniów nauczycielki. Pracowała ona w tej samej szkole, do której przed laty uczęszczał Conde, co przywoła wspomnienia porucznika z czasów młodości, licealnych przyjaciół, których spotyka bardzo rzadko, nie licząc chudego Carlosa ( który dziś porusza się na wózku inwalidzkim i wcale nie jest już chudy), pierwsze miłości, pierwszego papierosa w szkolnej toalecie…
Początkowo śledztwo wydaje się tkwić w miejscu. Ofiara była młodą lubianą nauczycielką utrzymującą raczej koleżeńskie stosunki z uczniami, o której także inni nauczyciele i dyrektor szkoły wypowiadają się jak najlepiej. Tymczasem zostaje zamordowana, a wcześniej dwa razy w ciągu krótkiego czasu zgwałcona. Ponadto w toalecie jej mieszkania znaleziono ślady marihuany. Okazuje się, że ofiara wcale nie była tak nieskazitelną dziewczyną, jak przedstawiali ją inni. Wychodzi na jaw, że miała kilku narzeczonych i kochanków w tym samym czasie, wśród których był też dyrektor liceum, w którym oboje pracowali, prowadziła bujne życie towarzyskie nie stroniąc od imprez mocno zakrapianych alkoholem i narkotykami, często z udziałem swoich uczniów.
Conde przepytuje nauczycieli, uczniów, sąsiadów. W końcu trafia na trop ucznia, który przypomina mu jego przyjaciela – Chudego sprzed lat – a jednocześnie wydaje się jego ostatnią deską ratunku. Może dzięki temu podobieństwu porucznik potrafi nakłonić chłopaka do powiedzenia czegoś więcej niż mówi limu pozostali?
Sprawę śledztwa utrudnia fakt, że Conde zakochuje się w pięknej dziewczynie z sąsiedztwa. Zakochuje się tak, że bardziej myśli o swojej nowej miłości niż o sprawie, którą ma rozwiązać (a komendant dał mu na nią czas tylko do końca tygodnia). Ale jak tu nie myśleć, skoro dziewczyna jest tajemnicza, często wyjeżdża swoim polskim fiatem do pracy za miasto, unika deklaracji, gra mu na saksofonie, a przy tym jest nieziemska w łóżku? Conde aż kipi próbując dociec prawdy o dziewczynie, o sobie i ich własnej relacji. Czy młoda kobieta-inżynier okaże się miłością jego życia? Dla Maria byłby to pierwszy poważny związek od czasu ostatniego rozwodu kilka lat temu...
Przemierzając Hawanę w poszukiwaniu motywów i sprawców morderstwa, a także podczas spacerów upływających na rozmyślaniach bądź oczekiwaniu na ukochaną, Conde – niespełniony pisarz, piórem autora powieści ukazuje nam ówczesne realia życia w stolicy Kuby. Możemy zaobserwować podupadanie wspaniałego niegdyś miasta i jego socjalistyczną przemianę w bezosobowy nędzny i bezkształtny twór, w którym przyszłość nie rysuje się kolorowo, a koneserzy cygar bardziej cenią sobie te sprowadzane z zagranicy niż miejscowe kubańskie, „nie nadające się do niczego”. Z książki, tak jak z myśli głównego bohatera bije melancholia, nie jest ona jednak nudna czy nie dająca się znieść. Wręcz przeciwnie – nadaje specyficzny klimat powieści, jednocześnie pozwalając na łatwiejsze wczucie się w tamtejszy świat, atmosferę hawańskich ulic, komisariatu policji czy domów zwykłych mieszkańców miasta.

środa, 18 stycznia 2012

Mistrzowskie dzieło - Sherlock Holmes: Gra cieni

Sherlock Holmes: Gra cieni
Guy Ritchie
2012 (Polska)

Chyba nie ulega wątpliwości, że film mi się podobał. Kontynuacja przygód Sherlocka Holmesa ani trochę  nie odstaje pierwszej części tej trzymającej w napięciu superprodukcji (mnie trzymało w napięciu). Na medal spisał się nie tylko reżyser filmu, ale także, a może przede wszystkim odtwórcy głównych ról. Roberta Downeya polubiłem już w Ally McBeal, potem było parę filmów po drodze i teraz mam wrażenie rola jego życia. Jude'a Lawa uwielbiam od zawsze. Po pierwsze jest piękny, po drugie świetnie gra, po trzecie wszystko inne. I jak tu nie pokochać filmu z takimi aktorami w rolach głównych? Nie da się. Dobrze że będzie kolejna część, bo mam niedosyt. Wielki niedosyt...

wtorek, 10 stycznia 2012

To nie była Sofia Loren

Katarzyna Groniec
Pin-up Princess
EMI Music Poland, 2011



Ostatnia płyta Katarzyny Groniec, której można słuchać już od jakiegoś czasu, to dzieło samo w sobie. Od pierwszego przesłuchania zachwyciła mnie tak mocno, że ten stan zachwycenia trwa do teraz. Już poprzednie płyty Katarzyny robiły na mnie wrażenie, do tego stopnia, że mam je wszystkie i ciągle słucham, ale tym razem to jest coś jeszcze większego, głębszego.
Rozkosz odbioru płyty zwiększyły też doznania, których miałem przyjemność doświadczyć na występie artystki na żywo (też zresztą nie pierwszy raz), której możliwości wokalne po raz kolejny okazały się niezniszczalne, nawet po drugim bisie.
Pin-up Princess, o której się rozpisuję, to dzieło z listopada ubiegłego roku, wydane tym razem przez dużą firmę fonograficzną, ale to w zasadzie (chyba) nie ma znaczenia. Katarzyna Groniec po raz kolejny sięgnęła po pióro (tudzież ołówek, klawiaturę, czy jak tam ona tworzy) i napisała bardzo dobre teksty do bardzo dobrej muzyki, którą komponował m.in. Wojciech Waglewski, i powstały genialne piosenki. Gościnnie na płycie występuje też Kapela ze Wsi Warszawa.
Całość pięknie dopełnia ładna książeczka i przepiękny teledysk do tytułowej piosenki. Sam nie wiem, który utwór podoba mi się najbardziej...
Polecam!!!

Witkowski w kryminale, czyli Drwal czy nie drwal

Michał Witkowski
Drwal
Świat Książki, 2011


Z Michałem Witkowskim, a w zasadzie z jego książkami mam tak, że niby mi się podobają, ale nie do końca. A w zasadzie Lubiewa nie przeczytałem (jeszcze), bo jakoś nie mogłem przez to przebrnąć. Potem było opowiadanie Trafieni ze zbioru opowiadań o AIDS i ono mi się spodobało, nawet mnie poruszyło. Fototapeta to samo. Bardzo dobrze się czytało, było o czym porozmawiać ze znajomymi. Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna Szczakowej z kolei podobała się chyba wszystkim tylko mnie nie bardzo. Jakoś nie lubię czytać w takim dziwnym języku (nawet już nie pamiętam, ale chyba była to gwara śląska, której nie znoszę). Margot jak dla mnie też nie za bardzo (ale ponoć się nie znam). Za to Drwal...
Fantastyczna książka, kryminał, który ponoć Witkowski tak bardzo chciał napisać. I dobrze że to zrobił, bo wyszło mu zazwyczaj dobrze. Nie jest to typowy kryminał typu mankelowskiego, których wielbicielem ani znawcą nie jestem. I dobrze – pewnie dlatego tak dobrze mi się czytało.
Początkowo akcja toczy się spokojnym rytmem, poznajemy (jeśli ktoś nie znał) lub zgłębiamy wiedzę o autorze, który jest głównym bohaterem, zapoznajemy się z okolicą, innymi bohaterami itd. Potem wszystko zaczyna „się dziać”, i dzieje się tak, że aż szkoda że już koniec.
Jest tu w zasadzie wszystko – morderstwo, intryga, wielka i niespełniona miłość, szantaż, gangsterzy, światek PRL-owskich VIP-ów oraz współczesne realia nadmorskich kurortów w których w odludnych lasach nasz bohater znalazł lokum u pewnego drwala...

Boży Ogrodnicy kontra zagłada świata

Margaret Atwood
Rok Potopu
Znak 2010


Rok potopu kanadyjskiej pisarki jest jedną z najwspanialszych książek przeczytanych przeze mnie w ostatnim czasie. A na pewno najbardziej zaskakujących pod względem treści, która wciąga tak, że nie można oderwać się od czytania. Nawet nie podejrzewałem siebie, że takie rzeczy będą mi się podobać.
W zasadzie akcja książki rozpoczyna się wtedy, gdy następuje koniec normalnego świata. Po bezwodnym potopie, zapowiadanym przez „Ogrodników” przy życiu zostaje garstka ludzi, których łączy wspólna, przedpotopowa przynależność do Bożych Ogrodników. Członkowie organizacji są zdeklarowanymi wegetarianami, którzy odwracają się od współczesnej cywilizacji, oddają cześć Stwórcy i naturze, nie wiedzą co to zazdrość czy nienawiść i wspólnie przygotowują się na nadejście potopu. A gdy on nadchodzi, tylko nieliczni, nawet spośród „Ogrodników”, są w stanie przeżyć. Bo bezwodny potop to straszny kataklizm, który zabija tylko ludzi, nie zwierzęta i nie rośliny. Ci którzy zostali, muszą na nowo zbudować świat, a pomóc im w tym może tylko wielka siła wzajemnej miłości i przyjaźni, która musi być niezniszczalna skoro wraz z bohaterami przetrwała potop.
Książka jest antyutopią, w której Atwood ukazuje kunszt swego warsztatu pisarskiego i popis literackiej wyobraźni. Antyglobalizm, obnażanie systemów, proroctwa i wieszczenie zagłady świata – to Rok Potopu.

czwartek, 5 stycznia 2012

Marlena Dietrich

Angelika Kuźniak
Marlene
Czarne 2009




Reportażową książkę o Marlenie Dietrich bardzo dobrze się czyta. Autorka opisuje ciekawe momenty z życia gwiazdy, nie wiem czy znane czy nie, bo dotąd niewiele wiedziałem o tej wielkiej artystce, ale na pewno warte prezentacji takim czytelnikom jak ja (którzy o Marlenie Dietrich nie wiedzieli zbyt wiele). Nie żeby nagle można było się dowiedzieć wszystkiego – biografia to nie jest, raczej zbiór ciekawych sytuacji, z dosyć dużą ilością miejsca poświęconą wizytom artystki w Polsce. Autorka dociera do pamiętników gwiazdy i odczytując zapisane w nich słowa buduje pewien obraz diwy, artystki nieprzeciętnej, wymagającej ale i wiele dającej od siebie. Książkę polecam nie tylko fanom Marleny Dietrich.