środa, 21 listopada 2012

Zezia i Giler - Agnieszka Chylińska debiutuje w roli pisarki!!

Agnieszka Chylińska
Zezia i Giler
Pascal, 2012


Agnieszka Chylińska znowu zadebiutowała. Tym razem jako autorka książki dla dzieci, i trzeba przyznać, że wyszło jej to całkiem nieźle. Przeczytałem jednym tchem. Oczywiście nie jestem dzieckiem, dla którego jest to przeznaczone, ani rodzicem, który czyta by wiedzieć, czy polecić swemu dziecku, ale myślę że mogę polecać. Dzieciom koleżanek, albo im samym – w sumie co za różnica. Ja sam kupiłem i przeczytałem z ciekawości co też ta Chylińska zdołała napisać.
Narratorem jest Zezia, ale w zasadzie to książka nie tylko dla dziewczynek. Zezia i Giler to rodzeństwo, mieszkają wraz z rodzicami w trzypiętrowej kamienicy. Poznajemy ich sąsiadów, dowiadujemy się, czym zajmuje się mama Zezi, a czym tata, dlaczego ich kot ma takie dziwne imię, i jak Zezia nazywa dziadka i dwie babcie. No i skąd się wzięły imiona Zezia i Giler! Jak w każdej rodzinie, w rodzinie Zezi zdarzają się ciche dni między rodzicami, ale nie trwają zbyt długo, bo rodzice się kochają. Zezia jest już całkiem duża, wykonuje więc niektóre domowe obowiązki, np. musi polerować sztućce, obierać ziemniaki albo czyścić kaloryfery. Zresztą chyba nie musi a chce, bo jest grzeczną dziewczynką i lubi pomagać. W każdym bądź razie, by te domowe zajęcia nie były nudne, wymyśla ciekawe historie i zabawy towarzyszące poszczególnym czynnościom, przemieniając łyżki w księżniczki, noże w rycerzy, a obrane ziemniaki w łysych mężczyzn – poborowych do wojska. Jest jeszcze kilka innych ciekawych opowieści – ze szkoły, z drogi do szkoły, wyjazdów do dziadków czy wizyt u najlepszej przyjaciółki Julki, w której kamienicy mieszka osoba z telewizji.
Zastanawiam się tylko, kto jest autorem rysunków, które znalazły się w książce, bo na stronie tytułowej ani redakcyjnej nie znalazłem na ten temat żadnych informacji. Jeśli sama autorka, to jest kolejna godna uwagi zdolność Agnieszki Chylińskiej. Przy okazji – książka bardzo ładnie wydana, szyta i z twardą oprawą. Sądząc po pytajniku na ostatniej stronie, po słowie koniec, a także po doniesieniach w mediach, wkrótce doczekamy się kontynuacji opowieści o Zezi i Gilerze.
Polecam!!

poniedziałek, 19 listopada 2012

"Do rycerzy, do szlachty, doo mieszczan" - najnowszy i jeszcze lepszy obraz zespołu Hey

Hey
Do rycerzy, do szlachty, doo mieszczan
Supersam Music, 2012


Nie da się ukryć, że Hey to jeden z najlepszych i najważniejszych (jeśli nie najlepszy i nie najważniejszy) zespół na polskiej sceny muzycznej. Dla mnie na pewno zespół Hey spełnia wymogi obu wymienionych przed chwilą „naj”. Kolejna, najnowsza, dziesiąta studyjna płyta (nie licząc Heledore, zresztą niesprawiedliwie, bo miał dziewięć kawałków, a dzisiejsze płyty mają niewiele więcej), a niestudyjna trzynasta, czternasta, a nawet piętnasta (zależy jak liczyć) – ale to chyba nie jest najważniejsze. I tak za każdym razem Hey albo zaskakuje, oczywiście jak najbardziej pozytywnie, albo potwierdza swoją klasę i styl, a najczęściej obie te rzeczy i jeszcze więcej zawierają się w kolejnych wydawnictwach.
Oczywiście jest minus – tylko 11 kawałków, ale to w sumie jednocześnie plus w porównaniu z poprzednią płytą, na której utworów było tylko 10. Zaproszony gość – Gaba Kulka, też dobrze zrobił temu wydawnictwu, idealnie wkomponował się w konwencję i wygląd oraz brzmienie całości (nie licząc piosenki Moja i twoja nadzieja, chyba nie było dotąd gości na studyjnych płytach Hey’a, a tu Gaba Kulka napisała też tekst).
Całość bardzo dobrze brzmi – elektronicznie, akustycznie i elektrycznie też. Niektórzy zarzucają, że kolejne płyty zespołu coraz bardziej przypominają solowe dokonania Nosowskiej, ja jednak jestem daleki od tych zarzutów. Inaczej brzmi dla mnie ostatnia płyta Nosowskiej, inne dźwięki płyną z odtwarzacza, gdy włączę Do rycerzy, do szlachty, doo mieszczan – na pewno nie pomylę przynależności poszczególnych utworów z tych płyt.
Kompozytorem utworów z płyty jest głównie Paweł Krawczyk, wspomagany przez Marcina Zabrockiego (nowy nabytek Hey’a, Jacka Chrzanowskiego i Kaśkę Nosowską), czyli tak jak zazwyczaj. Swoją drogą, kiedyś zastanawiałem się, czemu inni muzycy z zespołu nie komponują, a jeśli komponują, to dlaczego ich utwory nie znajdują się na płytach? (Moje zastanawianie się wynika częściowo z niewiedzy, czy można być muzykiem i jednocześnie nie komponować? Czyli tylko odtwarzać rzeczy skomponowane przez innych? Pewnie tak, tak samo jak z pisaniem tekstów...). Teksty Nosowskiej jak zwykle na piątkę z plusem i z szansą na kolejnego Fryderyka (choć to mało wymierna nagroda) – jakby spokojniejsze, obserwujące życie i upływający czas niż z nimi walczące, pozytywne i spokojne zarazem, śmiało i bez skrępowania opisujące świat.
Całość tak dobrze współgra z moimi potrzebami estetyczno-muzycznymi, że trudno wybrać lepsze i gorsze kawałki. Nie wiem czy do najlepszych nie zalicza się Woda (ostatecznie będzie można ocenić dopiero po kilku miesiącach), na pewno też tytułowy Do rycerzy, do szlachty, doo mieszczan, bez wątpienia bardzo dobrą kompozycją jest ta z gościnnym udziałem Gaby Kulki. Na dzień dzisiejszy nie jestem  natomiast w stanie wybrać niczego, co byłoby gorsze od reszty, stąd wniosek że dla mnie nie ma na płycie kiepskich utworów.
Całość wieńczy jak zawsze w przypadku wydawnictw Hey’a oryginalne wydanie płyty – tym razem tekturowe pudełko, zawierające w środku, oprócz krążka i książeczki, ołówek do podpisania swojego egzemplarza płyty. Bardzo pomysłowe i praktyczne. Zdjęcie na okładce – zespół ucharakteryzowany na drużynę zawodników sportowych na szkolnej sali gimnastycznej, ma być może symbolizować pokorę zespołu i dać do zrozumienia, że oni ciągle się uczą, ale, jak gdzieś przeczytałem, Hey swoją lekcję już dawno odrobił i z powodzeniem może uczyć innych.
Świetne wydawnictwo z okazji 20. rocznicy powstania zespołu. Polecam każdemu!



wtorek, 13 listopada 2012

Andaluzja? Olé!, Tutaj ponoć zawsze świeci słońce

Victoria Twead
U mnie zawsze świeci słońce
Andaluzja, Olé!
Pascal, 2012





Banalne książki. Tak bardzo banalne, że jestem na skraju myśli, by sam napisać podobne. Autorka opisuje historię swoją i męża, a jest to historia pary, która postanawia opuścić swoje dotychczasowe życie w Anglii i zamieszkać gdzieś w Andaluzji. Pada na miasteczko, a właściwie wieś El Hoyo. Zadanie mają o tyle ułatwione, że Joe, mąż autorki, właśnie przechodzi na wojskową emeryturę, a sama Vicky jest tylko nauczycielką na zastępstwa w szkole. To właśnie ona namawia męża na zmianę w życiu, przeprowadzkę itd. On, początkowo niechętnie, zgadza się na tzw. plan pięcioletni, czyli po pięciu latach zdecydują, czy chcą tam zostać, czy wracają do Anglii. Kupują dom, który jest kompletną ruiną i remontują go. Do domu przynależy sad, w którym postanawiają zbudować dwa nowe domy i sprzedać z zyskiem. Jak postanawiają, tak robią. Choć w książce autorka prawie nie wspomina o budowie, czasem tylko coś się pojawi – ma się wrażenie, że domy zbudowano w dwa tygodnie, od razu się sprzedały i po kłopocie przez co całość wydaje się mało wiarygodna, a jest to przecież prawdziwa historia. Może się czepiam, ale takie mam odczucia. Denerwują mnie też kury. Za dużo miejsca zostało im poświęcone w obu książkach. Być może dla bohaterów rzeczywiście było to nowe przeżycie i doświadczenie – do tej pory żyli w mieście, aż tu nagle postanawiają kupić i hodować kury. Ale poświęcać im aż tyle miejsca? Nadawać imiona i spędzać pół dnia obserwując jak się pasą lub pozwalać, by wskakiwały na kanapę? Przecież kurze odchody śmierdzą, a same kury są głupie – jedyna ich zaleta, że znoszą jajka. Wiem o czym piszę – pochodzę ze wsi.
Ciekawe mogą się wydawać natomiast spostrzeżenia na temat życia i obyczajów mieszkańców andaluzyjskich miasteczek. Weekendowi sąsiedzi bohaterów (tak jak większość mieszkańców, zjawiają się w El Hoyo w piątek po południu, a w niedzielę wieczorem wracają do miasta) są zabawni, typowo hiszpańscy – spontaniczni, serdeczni i gdy się pojawiają jest ich pełno. Groteskowa jest postać Judith – Brytyjki, która od 25 lat mieszka w sąsiednim miasteczku, oraz jej mamy, leciwej kobiety, której podobają się młodzi mężczyźni, która pali trawę i wmawia córce, że sprowadza z Holandii sadzonki specjalne sadzonki pomidorów (które okazują się być krzaczkami marihuany).
Ciekawostką w obu książkach są przepisy kuchni hiszpańskiej, ale nie wiem czy wiarygodne – żadnego jeszcze nie wypróbowałem.
Generalnie książki dobre na odmóżdżenie, czyta się szybko – po jednej na wieczór.


poniedziałek, 12 listopada 2012

Spijając filiżankami lizbońskie słońce

Magdalena Starzycka
Spijając filiżankami słońce
MG, 2010



Bardzo bardzo przyjemna opowieść nie tylko dla fanów Portugalii i Lizbony. Zderzenie dwóch światów: socjalistycznej peerelowskiej Polski i odległej, leżącej na samym krańcu Europy Zachodniej Portugalii. Autorka w bardzo ciekawy sposób łączy te dwie kultury i dwie całkiem różne w tamtym okresie rzeczywistości.
Bohater powieści to łodzianin znający język portugalski, jeden z nielicznych wówczas ludzi w Polsce posługujący się tym językiem. Nie dziwne więc, że co rusz jest tłumaczem czy przewodnikiem zapraszanym co chwilę na jakieś wydarzenia związane z podejmowaniem gości posługujących się językiem portugalskim czy hiszpańskim (bo ten też jest znany bohaterowi). Z kolei środowisko portugalskie zostało ukazane, gdy bohater został wykładowcą języka polskiego na uniwersytecie w Lizbonie i zamieszkał tam na kilka lat. Razem z nim poznajemy portugalskie zwyczaje lat 80. XX wieku, tamtejszych ludzi, ich historie i opowieści. Bohater spaceruje po stolicy Portugalii prezentując znane (przynajmniej mi) miejsca w innej perspektywie historyczno-obyczajowej. Trochę mu zazdroszczę – to na pewno wspaniała przygoda – wyjechać do Lizbony wykonywać pracę, którą się umie robić – osobiście to moje marzenie! Tylko że ja, w przeciwieństwie do bohatera, na pewno nie wróciłbym już po takim wyjeździe do Polski w innym celu, jak tylko w odwiedziny. Gorąco polecam!!


piątek, 9 listopada 2012

Sezon maczet w Rwandzie

Jean Hatzfeld
Nagość życia, 2011
Sezon Maczet, 2012
Czarne



Czytałem te książki trochę z zapartym tchem, trochę ze zdziwieniem, a trochę z konsternacją. W 1994 roku miałem jakieś 13 lat, czyli nie tak mało – pamiętam całkiem dobrze wiele wydarzeń z tamtego okresu itp. Tym bardziej w głowie mi się nie mieści, że w cywilizowanych czasach, w dobie światłości, rozumu, nowoczesności gdzieś w Afryce, która nie jest dziś tak odległym lądem jak w wiekach dawniejszych, działy się i dzieją takie rzeczy jak ludobójstwo. Maczetami. Sąsiad sąsiada. Mąż żonę. Kolega kolegę. Kochanek kochankę. Bo byli Tutsi. Inna rasa  – to wystarczył, by dopuścić się nieludzkich czynów, robić to z pełnym przekonaniem słuszności i oczekiwać wynagrodzenia i uznania. Można mówić, że to prości, nawet dzicy ludzie, którzy mają zupełnie inne wartościowanie niż my. Ale oni nie byli sami, nie żyli sobie oderwani od świata i rzeczywistości, mieli władze, które zachęcały do takich czynów. Zastanawiające jest też to, że świat nie zareagował. Trzeba było wielu długich, zwłaszcza dla mordowanych, tygodni, by ktoś zareagował na te przerażające rzeczy dziejące się w Rwandzie. Przerażające jest też to, że do tej pory tak niewiele wiedziałem o tym...
W pierwszej kolejności czytałem Nagość życia, w której autor umieszcza opowieści trzynastu ocalałych z rzezi Tutsi. Według informacji zawartych w książce, ocalało ich tylko jeden na sześciu. Opowiadają o tym, jak ukrywali się na bagnach, jakie straszne rzeczy musieli oglądać – śmierć swoich rodziców, dzieci, rodzeństwa, innych bliskich, i to nie zwykła śmierć, a często w męczarniach wielogodzinnego konania. Jest to strasznie przygnębiająca książka, ale jednocześnie pouczająca. Te reportaże uświadamiają, że tak naprawdę nigdy nie można być niczego pewnym. Tutsi żyli obok Hutu jak sąsiad z sąsiadem, dzielili wspólny płot czy miedzę, chodzili do tych samych kościołów, razem spędzali wolny czas i pewnego dnia jedni stali się wrogami drugich. Śmiertelnymi wrogami.
Drugi zbiór reportaży, Sezon maczet, to z kolei zbiór wypowiedzi osób, które mordowały. Przerażające jest to, że ci ludzie, mimo odbywania kar i upływu czasu, nie widzą nic zległo w tym, co robili. Złe jest dla nich tylko to, że nie mogli dokończyć roboty (czyli ściąć wszystkich Tutsi)!! Trochę się zastanawiałem, czy powinienem czytać tę książkę, na tyle przerażające są dla mnie te opowieści, ostatecznie jednak przeczytałem do końca i jestem zszokowany. Postawą tych ludzi, którzy mordowali, swoją niewiedzą, a także postawą tych, którzy przeżyli. Oni naprawdę są w stanie wybaczyć swoim oprawcom. Ja nie byłbym.