wtorek, 30 października 2012

Lubiewo. Bez cenzury?

Lubiewo bez cenzury
Michał Witkowski
Świat Książki, 2012



Tym razem postanowiłem przeczytać Lubiewo do końca. Być może dopisek Bez cenzury miał tu jakieś znaczenie, bo rzeczy bez cenzury bardziej intrygują, ciekawią i zachęcają do przeczytania (przynajmniej mnie). Bo gdy pierwszym razem zabierałem się do lektury tej książki, a było to jeszcze pierwsze wydanie, jak się teraz okazało, w pewien sposób ocenzurowane, dałem radę przeczytać jakieś 70–80 stron i zarzuciłem lekturę. Pewnie nie jest bez znaczenia fakt, że tym razem książka jest pięknie wydana, duże litery, co ma znaczenie dla mojej trochę wymagającej ślepoty. No i czyta się świetnie. Słucha ponoć jeszcze lepiej, ale nie próbowałem – jestem zwolennikiem papierowych wersji książek.
Dobrze się czyta. Ciotowski świat wrocławskiego PRL-u był ciekawy – to na pewno, zwłaszcza dla mojego pokolenia, a juz na pewno dla pokolenia następnego. Bo przecież dzisiaj wszystko wygląda inaczej, a podstawową rolę w nawiązywaniu znajomości i pozyskiwaniu kontaktów seksualnych spełnia internet. Bez niego byłoby nam ciężko.
Choć tak naprawdę stwierdzenie, że Lubiewo jest o tym w jaki sposób cioty poszukiwały seksu nie mając internetu jest zbyt wielkim uogólnieniem a nawet przekłamaniem. To raczej poboczny obraz historii opisanych w książce Witkowskiego. Obraz ludzi, którzy nie powinni istnieć w społeczeństwie, w jakim przyszło im żyć, w czasach takich a nie innych, a jednak byli, żyli i musieli sobie radzić. Ze swoją innością, pragnieniami i ze swoim ciotowskim (bo nie było wtedy słowa gejowski) balastem. I coś w tym jest, że historie wydają się prawdziwe, prawie z podwórka, choć nie mojego przecież, to jednak całkiem bliskiego. I nawet włącza się mała dawka tęsknoty za czymś, co nie było nigdy moim udziałem i już nie będzie, bo takie czasy nie wrócą nigdy. Stety albo niestety. Oczywiście że w ogólnym rozrachunku stety. Razy milion stety. I mimo iż nie znoszę mówienia o sobie przez gejów w rodzaju żeńskim, tutaj jakoś mi to nie przeszkadza – czy to Michaśka czy Zdziśka – wszystkie bohaterki/bohaterowie wydają się być kumplami zza rogu. Przy okazji można poznać trochę historii, mentalności ludzi i czasów tamtej epoki, a przede wszystkim dobrze spędzić czas oddając się lekturze Lubiewa bez cenzury.

Take this waltz - zachwyca? Mnie tak!!

Take This Waltz
reż. Sarah Polley
Hiszpania, Japonia, Kanada 2012



Bardzo dobry moim zdaniem film Sarah Polley ogląda się scena po scenie, kadr po kadrze, wszystko się toczy niby bardzo powoli, ale nie nudzi. I chociaż ciągle są momenty, że chciałoby się by Margot przynajmniej pocałowała Daniela, ta jest strasznie wierna swemu mężowi. Mimo iż znudzona małżeństwem z nim, to jednak wierna. Ale do czasu, nie da się zawsze być wierną w nudnym związku, niespełnionych oczekiwaniach, z przystojnym i fantastycznym materiałem na kochanka lub nawet coś więcej w zasięgu ręki. A takim materiałem jest Daniel, grany przez Luka Kirby’ego przystojniak zarabiający na życie tym, że jest rikszarzem. Już sam ten fakt daje mu parę punktów, a jeszcze ładnie się uśmiecha, jest czuły, i też zakochuje się w głównej bohaterce. No właśnie – Margot, grana przez jak chyba zawsze fantastyczną Michelle Williams, jest może trochę dziwna, może infantylna i niewiedząca czego chce. Ale któż z nas nie jest? Chyba każdy, przynajmniej do czasu gdy już znajdzie siebie w drugiej osobie, w rzeczy, działaniu itd. Najczęściej jednak jesteśmy niespełnieni, czegoś nam ciągle brakuje, ale z obawy przed potępieniem ze strony otoczenia, obawy przed byciem innym tkwimy w swoim nieszczęśliwym życiu, często na siłę, krzywdząc przy okazji innych. Tymczasem Margot się odważyła spróbować czy to będzie to i zasługuje raczej na brawa, że w końcu to zrobiła. Nie nazwałbym tego infantylnością. A że pod koniec filmu znowu sama siedzi na karuzeli? Widocznie to jednak nie było to.